piątek, 21 maja 2010

"Wyjazd"

16 grudnia 1986. Wtorek
Maria wyłączyła budzik.
- Która godzina? - podniósł się jej mąż
- Piąta. Wstawaj powoli - odpowiedziała i podeszła do mojego łóżeczka. Patrzyła przez chwilę na moją małą główkę wystającą spod grubej kołderki i uśmiechnęła się. "Damy radę" - dodała sobie otuchy i pewnym krokiem udała się do kuchni. Wszystkie dzieci spały mocno. Tego dnia nie musiały iść do szkoły. Maria otworzyła lodówkę i wyciągnęła z niej suszoną kiełbasę, cztery pasztety wiejskie, kilka konserw i dwa kawałki mięsa, które uwędziła na święta Bożego Narodzenia. Z szafki nad stołem wyjęła zupy w proszku, słoiki z domowej roboty powidłami i czyste, śnieżnobiałe ściereczki. Wszystko to spakowała w foliowe torebki a następnie zawinęła w pachnące świeżością ręczniki.  Z kuchennego kąta wytaszczyła wielką torbę w brązową kratę z solidnym uchwytem. Otworzyła zamek błyskawiczny i spakowała zawiniątka. Wróciła do sypialni, w której jej mąż spał w dalszym ciągu.
- Janek, wstawaj! Już jest w pół do szóstej! Nie wyrobisz się!
Mąż leniwie otworzył oko, rozejrzał się się po pokoju i z ogromnym trudem podniósł się z łóżka.
- Masz tu swoje ubrania. Załóż je szybko a ja spakuję twoje rzeczy - poleciła Maria.
Na fotelu obok łóżka leżały poskładane spodnie, koszula, skarpety i ciepły szary sweter. Jan spojrzał przez okno, za którym ciągle panował gęsty mrok. Wziął głęboki oddech i zaczął się ubierać. Wyjeżdżał na drugi koniec świata i był równie podekscytowany co i przerażony. Wiedział jednak, że robi to dla lepszej przyszłości swoich dzieci dlatego na jego twarzy pojawił się uśmiech nadziei. Podszedł do mojego łóżeczka i powiedział:
- Nie martw się, nie zdążysz urosnąć a już będę  z powrotem.
Wszedł do kuchni po której krzątała się jego żona. W pomieszczeniu unosił się zapach smażonej jajecznicy i boczku.
- Spakowałaś wszystko? - zapytał
- Tak, wrzuć jeszcze swoje kosmetyki  i siadaj do stołu, zaraz będzie śniadanie - powiedziała Maria mieszając jajka drewnianą łyżką.
Jan usiadł na krześle przy oknie i w bezruchu patrzył przez okno. Obserwował nagie jabłonie obsypane śnieżnym puchem. Zastanawiał się jak będzie wyglądać jego podróż na Okęcie, pierwszy w życiu lot samolotem, życie i praca w Ameryce. Miał nadzieję, że wszystkie drogi będą odśnieżone i zdąży na czas stawić się na lotnisku. Maria położyła na stole talerz cudownie pachnących jajek z bekonem i kubek gorącej herbaty, z której unosiła się wąska smuga pary.
- Jak tylko dolecisz to zadzwoń, żebym się nie martwiła - nakazała żona.
- Zadzwonię - rzucił pomiędzy kęsami.
- I pamiętaj żebyś nie oszczędzał na jedzeniu.. - gdy mówiła drzwi do kuchni otworzyły się z trzaskiem a progu pojawiła się wysoka, szczupła postać.
- Dzień dobry! - powiedział mężczyzna strzepując śnieg z ramion i czapki.
- Siadaj Stasiek - gospodarz wskazał miejsce przy stole - zjesz coś?
- Nie, ja dopiero po śniadaniu.
- To może chociaż kawy? - zapytała gospodyni.
- Kawa może być. Z jednej łyżeczki. Bez cukru.
Stanisław był kuzynem mojego ojca. Z jego twarzy nigdy nie znikał uśmiech. Zawsze pogodny i wesoły z chęcią pomagał innym. Znalazł kupca na "malucha" kiedy Jan postanowił go sprzedać i zaoferował, że zawiezie go na lotnisko.
- Jak drogi? - spytała Janek
- Nie najgorzej. Od Bukowa do Żeber były zasypane ale dalej jechało się dobrze. Tu jak wyjedziemy na Warszawę to będą całkiem czarne - Stanisław odparł z zadowoleniem.
- Proszę - Maria postawiła kawę na stole - idę obudzić dzieci.
Gdy weszła do małego pokoju chłopcy spali przykryci po uszy pierzyną, a córki powoli się przebudzały.
- Wstawajcie! Pobudka! - powiedziała spokojnym, przyciszonym tonem - tylko cicho, bo Leszek śpi.
Grzesiek pomruczał coś pod nosem a Krzysiek nie dał znaku życia. Asia i Marta wstały ziewając i przepychały się w drodze po ubrania.
- Chłopcy wstawać! - powtórzyła mama - Tatuś zaraz wyjeżdża!
Na te słowa synowie wystrzelili z łóżka jak z procy, które zatrzeszczało radośnie starymi sprężynami. Dzieci w pośpiechu ubrały się i wbiegły do kuchni.
- Są wszystkie - powiedział ojciec - A Leszek śpi?
- Śpi. Na razie go nie budziłam.
- Tato pamiętasz co masz mi wysłać? - krzyczał Krzyś.
- Dla mnie kurtkę jak Michael Jackson - powiedziała Asia.
- A dla mnie adidasy - dorzucił Grzegorz.
- A ty Martusia co chcesz - zapytał Jan biorąc najmłodszą córkę na kolana.
- Lalkę - nieśmiało odpowiedziała.
Dzieci zaczęły przekrzykiwać się na wzajem i biegać po kuchni. Maria upewniła się czy wszystko jest spakowane, zapięła walizkę i uciszyła dzieci.
- Przytulcie teraz tatusia, pożegnajcie się z nim a ja przyniosę Leszka.
Dzieci przepychały się aby uściskać swojego ojca i dorzucić jakąś małą prośbę.
- Pamiętajcie żebyście były grzeczne i pomagały mamie. Grzesiek, ty jesteś najstarszy, opiekuj się domem. Asia pomagaj mamie w domu, popilnuj czasem dzieci. Ty Krzysiek nie rozrabiaj i słuchaj się matki. A ty Martusia jak w przyszłym roku pójdziesz do szkoły to ucz się pilnie! - Ojciec wydawał polecenia.
Do kuchni weszła moja mama trzymając mnie na rękach. Zaspane oczy otwierały się i zamykały na zmianę. Wczesna pobudka nie spodobała mi się za bardzo dlatego rozpłakałem się zagłuszając moje rodzeństwo.
- Płaczesz, że wyjeżdżam? Nie martw się, niedługo wrócę. Do tego czasu rośnij zdrowo! - życzył mi ojciec.
- No, na nas czas - Stasiu dopił kawę i odstawił szklankę do zlewu - Zaniosę walizkę.
Maria przytuliła swojego męża i rozpłakała się.
- Pamiętaj o nas - powiedziała ocierając łzy.
Wszystkie dzieci widząc płaczącą mamę poszły w jej ślady i pomieszczenie zamieniło się w arię płaczu i smutku. Jan ucałował swoją rodzinę, otarł krople łez z policzków i otworzył drzwi. Maria oddała mnie w ręce jedenastoletniej Asi i wyszła z nim.
- Nie wychodźcie - zakazała mama.
Dzieci pobiegły do sypialni skąd przez okno widać było ulicę i patrzyły na żegnających się rodziców. Mama i tata stali w śniegu i ściskali się płacząc. Dopiero teraz pojawiły się pierwsze promienie grudniowego słońca, które odbijały się od załzawionych policzków Jana i Marii. Stanisław przerwał długie i bolesne pożegnanie mówiąc, że jeśli teraz nie wyjadą to nie zdążą na odprawę. Dzieci dostrzegły jak ich ojciec wsiada do niebieskiego samochodu, który podskakiwał wesoło a z rury wypuszczał kłęby białego dymu. Usłyszały trzask zamykanych drzwi i machały do odjeżdżającego taty. Maria stała na mrozie i odprowadzała wzrokiem męża dopóki auto nie zniknęło na zakrętach. Powolnym krokiem, przedzierając się przez zasypane śniegiem podwórko wróciła do domu. Została ona i piątka małych dzieci.

poniedziałek, 17 maja 2010

"Ostatnia noc"

Maria nie mogła zasnąć. Leżała nieruchomo wpatrując się w czarne plamy sadzy które osadziły się na suficie. Jej oczy przyzwyczajone do mroku dopiero teraz dostrzegały pęknięcia i pajęczyny w rogach stropu. Wsłuchiwała się w rytmiczny i miarowy oddech śpiącego obok męża. "Co teraz z nami będzie?" - ta jedna myśl odchodziła i wracała jak bumerang. Dłonią wytarła wielką, srebrną kroplę łzy, która od dłuższego czasu tańczyła na jej powiece. Bezszelestnie podniosła się z łóżka a sprężyny wysłużonego materaca zatrzeszczały znajomo. Na palcach podeszła do mojego łóżeczka. Podciągnęła kołderkę pod brodę i delikatnie, prawie niewyczuwalnie pocałowała mnie w czoło. Nie budząc nikogo przeszła przez pokój, w którym spały dzieci i bardzo ostrożnie otworzyła drzwi do kuchni. Odetchnęła z ulgą gdy bezdźwięcznie zamknęła je za sobą. Usiadła na drewnianym krześle, które stało pod oknem. Z czerwonej paczki z napisem "Mars" wyciągnęła długiego papierosa zakończonego pomarańczowym filtrem. Pomieszczenie na krótką chwilę rozjaśnił płomień zapałki. W powietrzu czuć było ostrą woń siarki i zapach palonego tytoniu. Zdmuchnęła ogień zapałki i teraz jedynym światłem w ciemności był czerwony żar który rozświetlał się mocniej za każdym razem kiedy kobieta zaciągała się dymem. Nikotyna przedostała się z płuc do nieskończonych tuneli żył i niesiona krwią wypełniła mózg skłaniając do szybszej analizy sytuacji. Maria wspominała rozmowę, którą przeprowadziła z mężem trzy tygodnie wcześniej.

- Sprzedasz gospodarkę i kupimy bilet do Ameryki. Posiedzę dwa lata i wrócę - przekonywał Janek.

- Nie ma mowy, nic nie sprzedam. To wszystko co mi zostało po ojcu. A co jak nie polecisz i cofną cię na granicy? Co wtedy zrobimy? - protestowała

- Pojadę i zarobie trochę. Co tutaj za życie? Robimy i nic z tego nie mamy. Całe życie chcesz na gospodarce robić?

- Całe życie robię na gospodarce, mój ociec robił i wszystko było dobrze. Poza tym mamy piątkę małych dzieci! Jak ja sama dam sobie radę. Nie ma mowy!

- Jak nie sprzedasz to się z tobą rozwiodę! - rzucił i wyszedł.

- To się rozwiedź - krzyknęła lecz on już tego nie usłyszał. Kiedy zamknął za sobą drzwi ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się. Rozwód w jej rodzinie przyniósł by wstyd i hańbę, poza tym zostałaby zupełnie sama z gromadką małych dzieci.

Zgasiła papierosa i uzupełniła kryształową popielniczkę o następnego peta. Patrzyła przez okno na usypane zaspy śniegu i smagający nimi grudniowy wiatr. Skupiła wzrok na malowniczych wzorach utworzonych przez mróz na szybie kuchennego okna . Fantastyczne linie układały się w obrazy nieznanego artysty, który zakradał się nocą i bez pozwolenia malował do woli. Ogień w piecach powoli wygasał i zimne powietrze wciskające się do domu najmniejszymi szczelinami siadło na ramionach kobiety. Maria podniosła się z krzesła, głęboko wciągnęła powietrze i najciszej jak potrafiła wróciła do sypialni. Upewniwszy się, że kołderka przykrywa mnie pod brodę położyła się obok męża a sprężyny przywitały ją krótkim, metalicznym dźwiękiem. Zmęczenie zaciskało jej powieki a umysł przynosił senne obrazy. Widziała swoje dzieciństwo i serdecznie uśmiechającego się do niej ojca. W dłoni trzymał czekoladowe cukierki zawinięte w kolorowe papierki. Najmłodsza córka sięgnęła po słodycz ukrytą w złotej, błyszczącej milionem malutkich światełek folii kiedy rozległ się przenikliwy dźwięk budzika. Obrazy rozpłynęły się w nicości. Maria otworzyła oczy i wyłączyła alarm zanim ten obudził gromadkę dzieci. Pora wstawać

sobota, 15 maja 2010

"Narodziny"

9 lutego 1986. Niedziela
Za oknem padał śnieg. Nie taki zwykły jak widuje się w każdy powszedni dzień zimy, ale były to ogromne płatki śniegu tańczące w rytm trzaskającego mrozu, który ścisnął tego dnia wyjątkowo mocno. Domownicy spędzali niedzielne popołudnie przed najciekawszą i jedyną stacją telewizyjną TVP1 zajadając przy tym barszcz czerwony z zawekowanych specjalnie na takie okazje buraczków. Majestatyczny, czerwony piec ogrzewał pomieszczenie i dumnie prezentował się stojąc przy wejściu do pokoju niczym strażnik czuwający nad spokojem rodziny.
- Janek, to już - powiedziała gospodyni - strasznie boli.
- Idę odpalić samochód a ty ubierz się i zabierz co potrzeba - polecił mąż.
- Aśka, jadę z ojcem do szpitala. Przypilnuj, żeby nikt nie wychodził na dwór. Na kuchence stoi zupa jak zgłodniejecie to odgrzej. Zresztą ojciec niedługo przyjedzie. Uważaj na nich.
Dzieci podbiegły do matki i zasypały ją gradem pytań lecz ta nie miała ani czasu ani ochoty aby na nie odpowiadać. Spakowała do torby szczoteczkę do zębów, pidżamę i ostrożnie wyszła na dwór. Było to jej piąte dziecko dlatego też miała doświadczenie i potrafiła opanować nerwy w tej sytuacji. Rozejrzała się po ośnieżonym podwórzu sprawdzając czy aby na pewno wszystko jest na swoim miejscu. Drzwi budynków gospodarczych były pozamykane, żadne ze zwierząt nawet nie myślało o tym żeby wystawiać dziób na taki ziąb. Powoli stawiając kroki zeszła po oblodzonych schodach i udała się w kierunku czerwonego Fiata 126p*. Wysłużony "maluch" podskakiwał w rytmie warkotu silnika, choć miało się wrażenie, że nawet on trzęsie się z zimna.
- Tylko jedź ostrożnie, bo jest strasznie ślisko - poinstruowała kierowcę.
Auto wytoczyło się na pokrytą białym puchem jezdnię i wydobywając z siebie orkiestrę dźwięków popędziło w kierunku najbliższego miasta. Po drodze mijali domy, których kominy pracowały pełną parą wydobywając z siebie kłęby dymu. Z dachów wisiały ostre jak szpikulce sople. Szpital oddalony był o pięć kilometrów ale jazda tak zaawansowanym technologicznie samochodem po oblodzonej nawierzchni nie należała do najłatwiejszych toteż trwała około 20 minut. Kiedy zjawili się na miejscu śnieg przestał padać a północny wiatr który towarzyszył im przez całą drogę przegrał walkę z otaczającymi szpitalny parking murami. Kobieta trzymając się ręki męża i barierki schodów otworzyła drzwi prowadzące do recepcji.
- Moja żona rodzi - powiedział przyszły ojciec kolejnego dziecka
- Proszę usiąść i poczekać na położną - rzuciła od niechcenia recepcjonistka schowana za parą ogromnych okularów spuszczonych na czubek nosa.
- Czy pani mnie słyszała?! Moja żona rodzi, zróbcie coś - mężczyzna podniósł głos na tyle, aby zwrócić uwagę obecnych na sali ludzi.
- Proszę pana, to nie jest piekarnia i się nie pali. Proszę usiąść na ławce i zaczekać, aż się ktoś wami zajmie. My tutaj i tak mamy ręce pełne roboty - riposta recepcjonistki podniosła już i tak wysokie ciśnienie mężczyzny i kiedy ten otworzył usta żeby dać ujście najbarwniejszym epitetom jakie przychodziły mu do głowy drzwi do korytarza obok otworzyły się i stanęła w nich kobieta w białym kitlu.
- Proszę za mną - zimny głos położnej podniósł z ławki ciężarną i w chwilę po tym ściskając przy każdym skurczu rękę męża udała się w kierunku sali numer 7.
- Proszę położyć się na łóżku i poczekać na pielęgniarkę.
Kobieta zdjęła płaszcz i powiesił go na poręczy krzesła stojącego obok łóżka.
- Jedź do domu. Podłóż do pieca bo wygaśnie i daj dzieciom kolację - pomiędzy zdaniami robiła krótkie przerwy, żeby nabrać powietrza. Skurcze były coraz częstsze.
- Przyjadę jutro. Nie...
Na salę weszła pielęgniarka:
- Pani Solińska? Jak się pani czuję - przerwała w połowie zdania - Odeszły już wody?
- Jedź. Zobaczymy się jutro - ciężarna kobieta skierowała słowa do swojego męża, który bez słowa opuścił salę. Kobiety zostały same w pomieszczeniu.
- Wody odeszły pół godziny temu. Skurcze mam co kilka minut.
- Dobrze. To nie jest pani pierwsze dziecko prawda?
- Nie - zaśmiała się - to będzie piąte!
- W takim razie pójdzie gładko. Proszę zaczekać chwilę. Zawołam położną i przygotujemy salę do porodu - pielęgniarka wolnym krokiem opuściła pomieszczenie. Przywykła do widoku rodzących kobiet. W roku 1986 zanotowano wyż demograficzny i w każdym szpitalu w Polsce porodu stały się codziennością. Skurcze nawiedzały kobietę coraz częściej. Leżąc na białym prześcieradle myślała o swoim mężu i modliła się żeby bezpiecznie dotarł do domu. Zastanawiała się czy dzieciom, które zostały w domu nic się nie stało. Prosiła Boga o to, żeby zaopiekował się jej domem podczas jej nieobecności. Do sali weszła położna w towarzystwie pielęgniarki.
- Pani Mario, proszę usiąść na wózku. Zawieziemy panią na salę porodową - położna wraz z pielęgniarką pomogły kobiecie wstać z łóżka i usiąść na wózku inwalidzkim. Przemieszczając się przez korytarze pracownice szpitala rozmawiały o planach na wieczór. Rodząca kobieta nie zwracała na nie uwagi. Ból stawał się coraz silniejszy i całą uwagę skupiała na oddychaniu pomiędzy skurczami. Kiedy dotarły na miejsce pielęgniarka zamknęła drzwi do sali. Po kilku godzinach bólu i cierpienia urodziłem się ja...


*powszechnie wiadomo, że czerwone "maluchy" były znacznie szybsze od innych. Świadczyć może o tym fakt, iż Ferrari zarezerwowało sobie kolor czerwony jako znak rozpoznawczy swojej marki.